Atlantycka Odyseja 2005

Postanowiliśmy podzielić się refleksjami z podróży - chyba nie często możliwej do realizacji z wielu względów, którą udało nam się zrealizować w 2005 roku.

Wprawdzie obecnie nie jest już tak trudno jak kiedyś planować wędrówkę na siódmy kontynent, który na szczęście nadal jest oazą prawie nieskażonej przez człowieka przyrody. Zdecydowaliśmy się zrealizować nasze marzenie i wybraliśmy się na 37-dniowy rejs statkiem badawczym MV"Professor Multanowskiy" na Antarktydę.

imgTrasa rejsu "Atlantycka Odyseja 2005"

Przygoda nasza rozpoczęła się po południu w piątek 11 marca 2005r. w argentyńskim (patagońskim) porcie Ushuaia na Ziemi Ognistej nad kanałem Beagle (jest to jednocześnie najdalej na południe wysunięty stały port na półkuli południowej), skończyła się 16 kwietnia w sobotę wieczorem po pokonaniu 7438 mil morskich czyli 13775 km, w porcie Palmeira na wyspie Sal wchodzącej w skład Wysp Zielonego Przylądka. Szkic całej trasy wyprawy przedstawia mapka poniżej. Statek w ciągu całego rejsu był naszym domem i ostoją, twardą jak skała

W Ushuai 45000 mieście wylądowaliśmy późnym popołudniem, pogoda była ładna, chłodno ale słonecznie wszak to koniec lata. Wieczorem mieliśmy o czym rozmawiać przy wspaniałym asado (argentyńskie danie narodowe - różnego rodzaju mięsa wołowe przygotowane na węglu, w Patagonii zastępowane często przez jagnięcinę) i popijającego piwem i winem w jednej z licznych małych restauracyjek. Noc spędziliśmy w wysoko położonym na południowym stoku miasta hotelu Alem. Następnego dnia pochmurny ranek w południe przeszedł w piękną słoneczną pogodę. Po pobieżnym zwiedzeniu miasteczka m.in. ciekawego zespołu muzeów mieszczących się w budynkach byłego więzienia - zamkniętego w 1947r. (m.in. Muzeum Arktycznego, Muzeum Morskiego i nie mniej ciekawego Muzeum Więziennictwa, pokazującego więzienia na całym świecie) postanowiliśmy zobaczyć Ushuaię z lotu ptaka.

imgUshuaia "z lotu ptaka"

Nieco ponad półgodzinny lot małą cessną pozwolił nam spojrzeć okiem kondora na uroki tego miasta leżącego nad kanałem Beagle u stóp ośnieżonych południowych Andów osiągających prawie 1500 m n.p.m. Ciekawym obiektem jest również Muzeum Kresu Świata (Museo Territorial Fin del Mundo) pokazujące przyrodę i życie Indian oraz mieszkańców pierwszych kolonii karnych. Po południu tuż po 15-tej chyba pierwsi wchodzimy na pokład naszego statku wszak planowa godzina zaokrętowania to 16-ta.

imgKierownictwo ekspedycji - T.Marr, I. Stone i R. Stange

Otrzymujemy kabinę nr 420 tuż przy trapie. Po zaokrętowaniu od razu idziemy na pokład i po raz pierwszy patrzymy na Ushuaię już okiem zewnętrznym z morza. Około 17-tej wszyscy uczestnicy (52 osoby) spotykają się w barze z 7-osobową międzynarodową obsługą naszej oceanicznej ekspedycji. Podróż rozpoczynamy szampanem i ciasteczkami. Kierownik wyprawy Niemiec - młody geograf z Rostocka Rolf Stange, przedstawia swój zespół z którym będzie realizował program ekspedycji i jej zasady. Idziemy do kabin i czekamy na alarm szalupowy. Po kilkunastu minutach słyszymy przeraźliwy dźwięk dzwonków, ubieramy się ciepło, zakładamy kamizelki ratunkowe i idziemy do swojej szalupy ratunkowej (nasza to numer 1) gdzie czeka na nas już oficer. Wchodzimy do szalupy, zajmujemy miejsca i słuchamy dalszych informacji i instrukcji. Demonstruje nam sprawność silnika szalupy przez jego uruchomienie, pokazuje racje żywnościowe, które mają nam starczyć na 48 godzin, czyli do chwili przypłynięcia pomocy. Swój instruktaż i nasz pobyt w szalupie kończy symptomatycznie następnych alarmów już nie będzie, gdyby jednak się zdarzył to będzie prawdziwy - oby nie. W szalupie jest cicho, pewnie różne myśli się kłębią w głowach uczestników. Wracamy do kabin, by o 20-tej po raz pierwszy zejść do 2-częściowej messy na obiad. My wybraliśmy lewą stronę. Nie zwróciliśmy uwagi, kiedy zaczęliśmy płynąć, a nastąpiło to o godz. 18.45, wyprowadzał nas na otwarte wody oceanu z kanału Beagle pilot. Światła Ushuai szybko zostają w tyle. Otaczają nas nadal góry od północy Ziemi Ognistej a od południa chilijskiej wyspy Navarino, nad głowami kołysze się zimne rozgwieżdżone niebo.

Cały czas towarzyszą nam ptaki, których na razie jeszcze nie potrafimy rozróżniać, oczywiście z wyjątkiem mew, których też jest kilka gatunków. Tuż po północy kończy się spokojne płynięcie, wychodzimy z Kanału Beagle na otwarte wody Atlantyku czyli znaną ze sztormów Cieśninę Drake'a. Dla nas okazała się łaskawa, wprawdzie w porywach zwłaszcza do rana wiało do 8˚ w skali Beauforta, co dawało efektowne fale rozbijające się o mostek kapitański. Jakoś powoli staraliśmy się przyzwyczaić do kołysania, choć nie było to dla wszystkich łatwe i proste. Prawie połowę uczestników stanowili miłośnicy ptaków w większości Anglicy przez nas nazywani ptasznicy, wśród których byli „zawodowi” ornitolodzy na czele z Tony Marrem Anglikiem, który był naszym wykładowcą, przewodnikiem oceanicznym po dzikiej przyrodzie oraz ornitologiem w jednej osobie. Już pierwszego dnia rozpoczęły się bardzo ciekawe wykłady ilustrowane świetnymi zdjęciami i przezroczami. Jak się później okazało również uzupełnione dokumentalnymi czasami unikatowymi filmami. Zaczęło się od wykładu Tonego p.t. „Agonia i ekstaza morskich ptaków oceanów południowych”, a po południu Ian Stone historyk, Anglik z Wyspy Man mówił odpowiadając na ciągle aktualne pytanie „kto pierwszy zobaczył - był w Antarktyce”.

Oczywiście w między czasie wiele razy byliśmy na pokładzie obserwując towarzyszące nam cały czas przede wszystkim różnego rodzaju petrele i inne ptaki morskie. Po południu ujrzeliśmy 5 towarzyszących nam delfinów i wieloryby. Było ciepło około +7˚C i momentami nawet błyskało słońce zza chmur. Po południu mieliśmy w barze spotkanie z kapitanem statku Rosjaninem Siergiejem Nesterovem zakończone lampką szampana, doktor wyprawowy Australijczyk Greg Coffey z Adelajdy rozdał dla najbardziej potrzebujących „plasterek” o nazwie Transderm Scop, którego zadaniem było uspokoić chorobę morską po naklejeniu go za uchem. Trzeba przyznać, że w znacznym stopniu to pomaga i można nie tylko wstać z łóżka o własnych siłach, ale i coś zjeść, a także choć w części obserwować życie na statku i jego najbliższym otoczeniu. Już czuć chłód Antarktydy, ale jeszcze gór lodowych nie widać. Idziemy spać z myślą, że już jutro spotkamy się ze światem antarktycznym.

Kolejnego dnia z rana dość ostro wiało, jest tylko +3˚C, znów jest w porywach 8˚B. Przybywa towarzyszących nam ptaków, pojawiają się pierwsze brązowe skua, żarłoczne drapieżniki antarktyczne.

imgGóry lodowe w rejonie Płw. Antarktycznego

Po lunchu pojawiają się pierwsze góry lodowe, chyba już wkroczyliśmy w strefę konwergencji antarktycznej czyli w obszar gdzie spotykają się zimne subantarktyczne wody z cieplejszymi wodami oceanicznymi. Większość z uczestników jest na mostku i wypatruje lądu. Pierwszym któremu się to udało był Ian, natychmiast pozostali z podnieceniem wytężają wzrok przez lornetki i patrzą we wskazanym kierunku. Po pewnym czasie już coraz wyraźniej widać zarysy poszczególnych wysp wchodzących w skład Szetlandów Południowych. Przepływamy w pobliżu Wyspy Króla Jerzego na której w Zatoce Admiralicji znajduje się Polska Stacja Polarna imienia Henryka Arctowskiego, niestety nie ma tam w planie lądowania, a szkoda, tym bardziej, że mielibyśmy listy z kraju dla naszych Polarników. Przybywa gór lodowych i pływającej kry, jest już blisko ląd, widać bardzo wyraźnie wysokie bazaltowe klify. Przepływamy przez Cieśninę Angielską oddzielające wyspy Greenwich i Roberta, by około 18-tej stanąć na kotwicy w pobliżu niewielkiej wysepki Aitcho, jesteśmy na 62˚ 24' 04” szerokości geograficznej południowej.

imgPłyniemy do brzegu

Po raz pierwszy zejdziemy na ląd wprawdzie jeszcze nie kontynentalny, ale już antarktyczny. Spełniło się więc jedno z marzeń zapewne wszystkich uczestników wyprawy. Zgodnie z wcześniejszym instruktażem ubieramy się w „krawaty ratunkowe”, na tablicy w korytarzu w pobliżu wyjścia na pokład przekręcamy numerek identyfikacyjny z „on” na „off” i ustawiamy się przy trapie. Po kolei schodzimy do kołyszącego się przy burcie na końcu trapu zodiaka (duży ponton z silnikiem). Na każdą łódź wchodzi nas po 10-12 osób, pomagają nam przy wejściu „kapitanowie” zodiaków i marynarze z obsługi rosyjskiej, wszak większość uczestników już przekroczyła wiek emerytalny, co nie zmienia faktu, że są to osoby uczestniczące w przeszłości w wielu wymagających nie tylko sprawności fizycznej, ale i hartu ducha wyprawach. Morze jest spokojne, dzień powoli chyli się ku zachodowi.

imgPingwin maskowy "policjant"

Po kilku minutach pierwsi uczestnicy wychodzą na brzeg wyspy, gdzie czekają na nich nieco zdziwione grupki pingwinów maskowych (Pygoscelis antarctica) popularnie nazywanych policjantami ze względu na charakterystyczny czarny pasek w białym upierzeniu podgardla nazwa angielska to „chinstrap penguin” oraz pingwinów „Gentoo” czyli pingwinów białobrewych (Pygoscelis papua) nieco większych od maskowych bo osiągających 75 cm wysokości i wagę do 5,5 kg. Spotkaliśmy też jednego pingwina Adeli (Pygoscelis adeliae), są też foki, ale one nie wzbudzają takiego zainteresowania, wszyscy fotografują bądź filmują przede wszystkim pingwiny bądź siebie z nimi zapominając o tym, że Tony prosił, aby nie zbliżać się do pingwinów bliżej niż 5 metrów. Emocje powodują, że niektórzy prawie je dotykają. Oczywiście nic nam nie grozi z ich strony, a odległość obserwacji jest zalecana aby ich niepotrzebnie nie niepokoić. Po pewnym czasie emocje opadają i sytuacja normalnieje, zaczynamy wędrować wzdłuż brzegu wyspy. Po nieco ponad godzinie pierwsze nasze spotkanie z Antarktydą dobiega końca, niebo czerwienieje, a my musimy wracać do zodiaków, którymi wracamy na statek. Przekręcamy nasze numerki na „on” - jest to bardzo ważne, gdyż informuje, że powróciliśmy na statek z wycieczki. Było kilka osób, które o tym zapomniały. Zostało to natychmiast sprawdzone czy to prawda, że ich nie ma. Pozostanie samotnie na wyspie u schyłku antarktycznego lata na niezamieszkałej wyspie jest skazaniem się na pewną śmierć i stąd tak rygorystycznie jest przestrzegane sprawdzenie tablicy z „numerkami”. Wszyscy są, płyniemy dalej. Niedzielny dzień 13 marca powoli przechodzi w noc. Po bardzo dobrym obiedzie jeszcze długo w barze przy piwie bądź czymś mocniejszym uczestnicy dyskutują zapewne myślami będąc już przy kolejnych wycieczkach, wszak na tablicy ogłoszeń już został wywieszony ich plan na dzień jutrzejszy. Idziemy spać, a nasz „Professor Multanowskiy” spokojnie płynie dalej w kierunku Półwyspu Antarktycznego.

imgNasz statek "Professor Multanowskiy"

Budzi się kolejny piękny słoneczny dzień, jeden z ostatnich tego antarktycznego lata, rano jest tylko +4˚C i lekki powiew bryzy. Wstajemy bardzo wcześnie o 5.30, w planie mamy 3 zejścia na ląd w tym dwa na kontynent. Już o godz. 7-mej płyniemy na wyspę Gourdin klucząc między skałami i niewielkimi górami lodowymi - właściwie ich fragmentami i krami. Na brzegu jak poprzednio witają nas już znane nam pingwiny i budzące się rozleniwione w promieniach wschodzącego słońca foki Weddella (Leptonychtes weddelli). Kiedyś foki na widok człowieka „płakały” (jak wyjaśnili to naukowcy łzy były oznaką zdziwienia, gdyż spływały z powodu wytrzeszczu oczu), teraz już nie, wiedzą, że to człowiek jest tutaj intruzem, a one są nadal gospodarzem. Spotkaliśmy też pojedyncze okazy uchatek antarktycznych (Arctocephalus gazella), których potomstwo przychodzi na lądzie. Po sesji fotograficznej z fokami wspinamy się na pobliskie zbocze z grani którego roztacza się wspaniała panorama z widokiem na leżący po drugiej stronie wyspy dosłownie na odległość wyciągniętej ręki, Półwysep Antarktyczny z oślepiającymi swoją białością lodowcami spływającymi wprost do morza. Półwysep Antarktyczny nazywany również Półwyspem Palmera, Ziemią Grahama lub Tierra de O'Higgins rozciąga się 1300 km w kierunku północnym w kierunku południowych krańców Ameryki Południowej.

imgI znów góry lodowe

Jest górzysty (najwyższy szczyt to Góra Jacksona 4191 m n.p.m.), pokryty lodem, którego lodowce bezpośrednio spływają do wód morskich okalających go. W wielu miejscach występuje wokół niego lód szelfowy. Tam będziemy za kilka godzin. Na statek wracamy około 10-tej i płyniemy dalej w słońcu kontemplując niezapomniane krajobrazy w towarzystwie dużych śnieżnych petreli i brązowych skua.

Po lunchu po raz pierwszy schodzimy na stały kontynentalny ląd Półwyspu Antarktycznego na Brown Bluff u stóp klifu na półwyspie Tabarin, najbliższe szczyty osiągają nawet 700 m n.p.m. Znów zaczynamy wędrówkę brzegiem wśród fok i pingwinów.

imgArgentyńska baza "Esperanza"

Po powrocie na statek spokojnie płyniemy przez wody Zatoki Hope (Nadziei), by tuż przed 5-tą dotrzeć do argentyńskiej Bazy „Esperanza” (63˚ 24' S, 56˚ 59' W) w tejże zatoce. Po obiektach i najbliższym terenie bazy oprowadza nas jej komendant. W lecie w bazie przebywa około 70 osób, na zimę pozostaje około 50. W lecie na bazę dociera około 700 turystów, przebywają tutaj również naukowcy z rodzinami prowadzący badania przede wszystkim klimatologiczne i geofizyczne. Jest 20 dzieci, stąd też na jej terenie jest szkoła. Zwiedzanie bazy rozpoczynamy od muzeum a kończymy kawą w budynku głównym gdzie również można kupić skromne upominki i otrzymać pamiątkową pieczątkę na widokówce. W lecie dostarczane na bazę jest zaopatrzenie statkiem a zabierane odpady i nieczystości, przylatują również sporadycznie samoloty. Baza jest sprawnie pracującą osadą posiadającą niezbędną infrastrukturę do samodzielnego i perfekcyjnego działania (elektryczność z własnej elektrowni, łączność satelitarną, telewizję satelitarną, bibliotekę, kaplicę i nawet cmentarz). Czas naszej krótkiej wizyty upłynął i musieliśmy wracać na statek. Żegnamy się z Antarktydą. Bierzemy kurs na wyspę Paulet, gdzie będziemy jutro rano. Dzień kończymy w towarzystwie 4 wielorybów i 2 ciągle wyskakujących z toni orek, które płyną w pobliżu, tego zapewne długo nie zapomnimy. Podsumowanie dnia nastąpiło przy smacznym obiedzie i szklaneczce whiski, na który z ociąganiem schodzimy przynaglani przez Danielę. W nocy płynęliśmy między górami lodowymi i cieśninami między wyspami. Znów wstajemy bardzo wcześnie. Z rana jest pochmurno, ale ciepło, tylko + 2˚C. Tuż po 7-mej już płyniemy zodiakami na wyspę Paulet na której w 1903 roku zimowała część wyprawy polarnej Otto Nordenskjölda po zatonięciu statku „Antarctica”.

Z konieczności kapitan Carl Larsen wraz z 20-osobową załogą i kotem zimowali tutaj przez 9 długich miesięcy. Wysiadamy na plaży na której jest jeszcze cicho, całe zbocze jest „śpiące”, gdyż setki czarnych z białymi brzuszkami kormoranów antarktycznych (Phalacrocorax bransfieldensis) jeszcze drzemie, jak również foki pod skałami na brzegu. Jest to wyspa znana z dużych kolonii pingwinów Adeli. W drodze powrotnej ze spaceru wzdłuż morza spotykamy się przy grobie szwedzkiego marynarza z wyprawy Nordenskjölda ś.p. Ole Wennersgaarda, który tutaj zmarł 7.VII.1903r. mając tylko 19 lub 20 lat.

imgWyspa Devil

Tony odmawia krótką modlitwę i wracamy zodiakami wśród pływających gór lodowych i kier na których nie rzadko wylegują się foki. Płyniemy dalej na południe, by po lunchu około trzeciej rzucić kotwicę w pobliżu wyspy Devil (jest to najdalszy punkt jaki osiągnęliśmy w naszej podróży 63˚ 48' S) leżącej naprzeciw dużej wyspy Vega. Po drodze znów towarzyszą nam wieloryby i 4 orki kapitan wydał polecenie oficerowi i robimy 3 okrążenia wokół nich a wszyscy mają wspaniałe widowisko i sesję zdjęciową, jest już znów piękna słoneczna pogoda, w południe było +12˚C, a w słońcu o 18.15 było jeszcze +23˚C (w cieniu już tylko +2˚C).

imgZachód słońca w Antarktyce

Po wyjściu na brzeg większość uczestników po wysłuchaniu Toniego wchodzi na grzbiet, a niektórzy nawet na najwyższy szczyt wznoszący się na wysokość 207 m n.p.m. skąd roztacza się wspaniała panorama na wyspę Vega z klifowymi brzegami i Zatokę Rebus i Terror. Wracamy na brzeg do zodiaków po drodze żegnając się z pingwinami, fokami i lwami morskimi. Około 17-tej jesteśmy na statku, po 3 dniach niestety przyszedł czas na pożegnanie Antarktydy, skąd każdy zapewne wywozi tylko sobie znane niezapomniane wrażenia. Słońce w tęczowych odcieniach chyli się ku zachodowi, większość uczestników jest na pokładzie lub na mostku, płyniemy wśród gór lodowych i kier na których „plażują” się foki, a wokół nich uganiają się pingwiny w pogoni za rybami.

Na pożegnanie wypatrzyliśmy na krze jeszcze pingwina cesarskiego (Aptenodytes forsteri). Bierzemy kurs na Południowe Orkady gdzie będziemy za niespełna dwie doby, ale są to już wyspy subantarktyczne.

img1. Wyspa Aitcho
2. Wyspa Gourdin
3. Półwysep Brown Bluff
4. Zatoka Nadziei (Hope Bay) / Argentyńska Stacja Polarna Esperanza
5. Wyspa Paulet
6. Wyspa Devil

Obraz całej naszej wędrówki w rejonie Półwyspu Antarktycznego przedstawia szkic obok. Cały następny dzień płyniemy przez Morze Weddella, w towarzystwie gór lodowych. Chyba uda się nam ominąć sztorm, kołysze nas tylko z siłą 3˚B. Towarzyszą nam oprócz ptaków liczne ssaki morskie - humbaki, finwale, wal butelkonosy i inne oraz orki, w sumie było ich 49. Po południu Ian opowiada o dramatycznej wyprawie Otto Nordenskjölda w latach 1901-1903 ilustrując to dokumentalnym filmem, przed lunchem Rolf dokonał podsumowania dotychczasowego przebiegu naszej wyprawy. Następnego dnia rano o 6-tej w czwartek 17 marca stoimy naprzeciwko Argentyńskiej Bazy Antarktycznej Marynarki Wojennej „Orcadas” na wschodniej wyspie Laurie (60˚ 45' S) w otoczeniu spiętrzonych gór wyspy z których spływają wprost do morza liczne lodowce. Orkady Południowe o powierzchni 620 km2 są niezamieszkałe i niegościnne (są tu 2 stacje naukowe), składające się z 2 dużych, górzystych wysp oraz licznych małych. Tworzą Brytyjskie Terytorium Antarktyczne. Wokół bazy jest mnóstwo fok i bardzo liczna kolonia słoni morskich, które z reguły leżą nieruchomo. Czekając na komendanta oczywiście fotografujemy okoliczne góry i lodowce oraz pływające góry lodowe.

imgKra przesłoniła nam wszystko
imgPingwiny również są na górach lodowych
imgArgentyńska baza "Orcadas"

Baza położona jest na wąskim przesmyku liczącym kilkaset metrów między dwoma zatokami, pracuje w niej około 50 osób, nie ma wśród załogi kobiet, które czasami przybywają w lecie na prowadzenie konkretnych badań. W najbliższym jej otoczeniu znajduje się kilka grobów polarników, których „pilnują” foki, stoi też Krzyż Milenijny roku 2000 i symbol tego roku w postaci oryginalnej kapliczki Matki Boskiej z symbolem Ducha Świętego i Bazyliką Św. Piotra w Rzymie. Komendant po omówieniu zadań bazy oprowadza nas po niej. Jest tutaj niewielkie ciekawe muzeum na bazie domu z 1905 roku, obejrzeliśmy też resztki domku polarników, którzy przymusowo tutaj zimowali w 1903/4 roku. Polarnicy prowadzą badania biologiczne, sejsmiczne, magnetyczne i meteorologiczne, posiadają łączność satelitarną i radiową. Niestety doświadczyłem wątpliwej przyjemności, oczekując na resztę uczestników komendant jak się dowiedział, że jestem Polakiem barwnie mi opowiedział o swoim bardzo dobrym przyjacielu z Buenos Aires Polaku, który był jego świetnym kompanem potrafiącym wypić „morze” wódki i być ponoć trzeźwym. Musiałem tego wysłuchać, gdybym nawet chciał uciec nie miałem gdzie. Grono słuchaczy niestety było liczne. Około 11-tej wracamy na statek płynąc zodiakami wzdłuż plaży na której była zgromadzona liczna grupa słoni morskich (Mirounga leonina) - nieprawdopodobnie silne wrażenie w otoczeniu surowego górskiego krajobrazu wyspy. Tuż przed południem w pięknym słońcu przy niewielkim choć dokuczliwym wietrze zaczynamy płynąć przez Cieśninę Washingtona oddzielającą wyspę Wschodnią Laurie od Zachodniej Coronation.

imgOrka w całej okazałości

Ta fantastyczna podróż trwa ponad 2 godziny, jest to niepowtarzalna uczta dla oczu i duszy. Kształty i barwy gór lodowych są nieprawdopodobne zwłaszcza na tle „tatrzańskich” grani oddalających się wysp pokrytych spływającymi do morza lodowcami górskimi. Na obrzeżach gór spotykamy mnóstwo pingwinów maskowych, towarzyszą nam liczne ptaki na czele z albatrosami, petrelami, a także kilka wielorybów i orek. Albatrosy są najbardziej „oceanicznymi” ze wszystkich ptaków morskich, podczas wędrówek przebywają ogromne odległości z prędkością dochodzącą do 80km/godz. W ciągu tygodnia potrafią przelecieć 8000 km szukając pożywienia. Największy z albatrosów jest wędrowny (Diomedea exulons) którego długość ciała osiąga 135 cm a rozpiętość skrzydeł waha się w granicach 250-350 cm.

imgAlbatros w całej krasie

Populacja jego jest zagrożona, liczy około 100000 ptaków - 21000 par lęgowych. Są wyjątkowo przystosowane do lotu szybowcowego, potrafią godzinami „być” w powietrzu bez poruszania skrzydłami. Występują głównie w strefie wiatrów nad oceanem pomiędzy Antarktydą i południowymi krańcami Ameryki, Afryki i Australii, gnieżdżą się również w cieplejszych strefach półkuli południowej. Zawsze „startują” do lotu pod wiatr, żyją długo, średnio do 30 lat. Na ogół gnieżdżą się w koloniach, zwykle łączą się w pary na całe życie, znane są z bardzo widowiskowych zalotów, jest ich 14 gatunków. Po pokonaniu cieśniny zaczynamy powoli się oddalać od Orkadów, ale ich ostre zarysy i góry lodowe będą towarzyszyć nam do późnego popołudnia. Dziś Rolf miał po południu I część wykładu o lodowcach, po obiedzie oglądamy zdjęcia z naszego pobytu na Orkadach przesuwamy zegarki o 1 godzinę do przodu. Dalej płyniemy Morzem Weddella, za niespełna 2 dni będziemy u brzegów Południowej Georgii, gdzie będziemy przebywać przez 3 dni (19-21 marzec).

Następny dzień upłynął nam na obserwacji towarzyszących nam ptaków, czytaniu książek, uzupełnianiu notatek i słuchaniu wykładów. Ian mówił o wyprawach polarnych m.in. Scotta i Mawsona oraz niemieckich Drygalskiego na „Gaussie” i Filchnera na „Deutschland”, Tony o przyrodzie Południowej Georgii a Rolf dokończył o lodowcach.

imgTrasa rejsu w rejonie Południowej Georgii
1. Fiord Drygalskiego
2. Baza wielorybnicza Grytviken
3. Salisbury Plain
4. Zatoka Fortuna
5. Baza wielorybnicza Stromnes
6. Gold Harbour
7. Wyspa Coopera
8. Fiord Arsen Harbour

Na Południową Georgię dotarliśmy rano w sobotę 19 marca przed wschodem słońca o 5.30, jest bezwietrznie, później zza chmur będzie przebłyskiwać słońce, jesteśmy u ”ujścia” fiordu Drygalskiego, który będziemy oglądać z pokładu. Rano Tony znalazł na pokładzie zmęczonego młodego petrela, więc zaraz nas wszystkich zebrał i zaczęła się opowieść o petrelach z udziałem żywego okazu. Pobyt nasz na Południowej Georgii brytyjskiej zamorskiej posiadłości przedstawia szkic obok.

Wyspa ma powierzchnię 3756 km2, długości 160 km i 32 km szerokości, najwyższy szczyt Paget, został dopiero zdobyty w 1964/5 roku wznosi się na wysokość 2934 m n.p.m. Jest to górzysta jałowa wyspa położona w południowej części Atlantyku prawie niezamieszkała nie licząc stacji naukowych i administracji brytyjskiej w Grytviken o antarktycznym zimnym klimacie (choć położona między 54 a 53˚ szerokości geograficznej południowej) z wiecznym śniegiem pokrywającym jej 3/4 powierzchni.

imgJeden z lodowców górskich Georgii Płd.

Jedynie przede wszystkim na wybrzeżu rosną odporne na mróz trawy i rośliny tundrowe. Administracyjnie wyspa podlega odległym o 1300 km na zachód Falklandom. Fiord Drygalskiego oglądamy w dwu ekspozycjach oświetleniowych, płynąc w jego głąb nie ma słońca, jest surowy o wręcz majestatycznym krajobrazie otaczających gór ze spływającymi lodowcami wprost do jego wód. Jest bezwietrznie i chłodno, tylko +2˚C, w drodze powrotnej szczyty i skały zostały oświetlone słońcem, ożyły świadczą o tym również nieliczne jeszcze ptaki i foki na jego brzegach i wodach. Po wyjściu z fiordu płyniemy dalej wzdłuż NE brzegów wyspy do dawnej norweskiej bazy wielorybniczej założonej w 1904 roku w Grytviken (na szczęście w 1965r. zaprzestano morderczego procederu i zaprzestano na nie polować) podziwiając piękno gór i zatok do których spływają górskie lodowce. Oczywiście towarzyszą nam góry lodowe, ale są to z reguły góry z miejscowych lodowców. Po południu o drugiej rzucamy kotwicę w zatoce naprzeciw rozbieranej bazy wielorybniczej. Po jej drugiej stronie w porcie w pobliżu zabudowań angielskiej administracji stoi duży holenderski żaglowiec „Europa”. Na ląd schodzimy po godzinie gdzie czeka na nas para pingwinów królewskich (Aptonodytes patagonicus), które natychmiast „otrzymały” rolę przewodników, gdyż dosłownie chodzą z nami krok w krok. To jest ich królestwo, będziemy je jeszcze oglądać dosłownie setki, a nawet tysiące. Są nieco mniejsze od największych cesarskich, ich wysokość dochodzi do 1m, czarna głowa jest obrzeżona złociście-żółto, nie budują gniazd, a jajo od góry okryte fałdem skóry wysiadują na łapach, waga ich dochodzi do 35 kg.

imgGeorgia Płd. wśród pingwinów i słoni morskich
imgSpotkanie pingwinów królewskich
imgGrób Ernesta Shakeltona na Georgii Płd.

Po przywitaniu się z pingwinami i fokami zaczynamy nasz prawie 2 godzinny spacer (około 1,5 km) wokół zatoki od uderzającego bielą ogrodzenia cmentarza polarników, na którym został pochowany zgodnie ze swoim życzeniem jeden z najbardziej zasłużonych angielskich polarników Ernest Henry Shakelton, który zmarł 5.I.1922r. Ian przy jego grobie rozdaje kieliszki do których wlewa trochę wódki i po wygłoszeniu krótkiej mowy pijemy za Shakeltona i pozostałych polarników. Resztki kropel wódki, chyba angielskiej zgodnie z tradycją spadają na grób Shakeltona. Boguś wspiął się jeszcze na zbocze powyżej gdzie bieleje krzyż, który jak się okazało stał na grobie marynarza o nazwisku polsko brzmiącym Ślosarczyk.

Potem idziemy do widocznych pobliskich zabudowań bazy wielorybniczej. Zaskakuje nas duża ilość roślinności przede wszystkim z dorodną żółknącą trawą z charakterystycznymi kępami śmiałka antarktycznego (Deschampsia antarctica) w porównaniu z mizernymi śladami życia roślinnego w bazie argentyńskiej na Półwyspie Antarktycznym, ale przecież przepłynęliśmy 10˚ na północ.

Wprawdzie roślinność ta związana jest tylko ze strefą brzegową wyspy i występowaniem wody. Zwraca też uwagę bogactwo życia w strefie przybrzeżnych wód antarktycznych w postaci bujnych skupisk gigantycznych glonów z gatunku Durvillaea antarctica nie rzadko wyrzucanych na plaże. Na wybrzeżach wysp subantarktycznych są przytwierdzone do przybrzeżnych skał tuż poniżej linii wody wśród których żyje wiele gatunków bezkręgowców. Największymi roślinami na bezdrzewnych wyspach są właśnie glony morskie. Przygnębiające wrażenie robią zżarte przez rdzę stojące jeszcze w wodzie 2 statki wielorybnicze i olbrzymie zbiorniki na tran i paliwo (które jeszcze w nich było w 1990r.) i resztki konstrukcji rozbieranej bazy wielorybniczej. Oczy przykuwa piękna sylwetka białego kościółka z 1913 roku czasami wykorzystywanego kultowo w którym zgromadzono trochę pamiątek po polarnikach i sporą biblioteczkę. Na uwagę zasługuje tuż obok stojący budynek mieszczący bardzo ciekawe muzeum gromadzące wiele eksponatów ilustrujących życie w bazie i z wypraw polarnych na Antarktydę. Jest też możliwość zakupienia widokówek i znaczków pocztowych, gdyż jest skrzynka pocztowa która będzie opróżniona już za niecałe 3 tygodnie czyli 8 kwietnia, wszak poczta tutaj dociera. Po zapoznaniu się ze zbiorami muzealnymi wędrujemy za naszymi pingwinami do już pobliskich budynków administracyjnych i poczty gdzie kupujemy ciekawe znaczki i otrzymujemy okolicznościowe pieczątki. O godz. 7-mej wieczorem w niecodziennej scenerii na pokładzie mamy przygotowane przez naszego holenderskiego cooka Renso Jensena i jego argentyńskiego pomocnika Franco Calvano wspaniałe subantarktyczne berbacue z cicho sączącą się muzyką w tle. Wyśmienite smakołyki popijamy argentyńskim piwem i winem oczywiście ubrani jak prawdziwi polarnicy. Gośćmi naszymi byli stale rezydujący na Georgii kustosze muzeum Tim i Pauline Carr. Wcześniej odwiedzili nas oficerowie emigration. Z urzędu gebernatora otrzymaliśmy też komplet materiałów o wyspie. W nocy płynęliśmy dalej wzdłuż NE wybrzeży Georgii w kierunku Salisbury Plain - płaskiego równinnego wybrzeża gdzie oczekiwało nas tysiące pingwinów królewskich.

imgKto tu jest "gościem" - Georgia Płd.

Kotwicę rzuciliśmy już o 5-tej, by za chwilę wstać, gdyż o 6-tej mieliśmy już schodzić do zodiaków. Niestety nic z tego nie wyszło, morze było zbyt rozhuśtane 4-5˚B i było niebezpieczne. Pingwiny mogliśmy tylko oglądać przez lornetkę. Tak samo było z lądowaniem na pobliskiej wyspie Prion, gdzie gniazduje tysiące ptaków, którą tylko opływamy. Decyzja kapitana była kategoryczna „no landing”. W efekcie tych perturbacji zaraz po śniadaniu wracamy do Zatoki Fortuna gdzie jesteśmy znacznie wcześniej niż było planowane. Wiatr trochę się uspokoił i słońce zaczęło przebłyskiwać przez chmury.

Zaraz po zejściu na ląd zaczyna się nasza nieprawdopodobna wędrówka pośród setek dostojnie spacerujących, stojących bądź kąpiących się pingwinów królewskich.

imgFocze "buzi daj"

W pobliżu pod skałami bądź w wysokich trawach wyleguje się też mnóstwo fok. Dopełnia tego obrazu wręcz nierealny spokój otaczających gór, u podnóża których w odległości około kilometra pasie się spokojnie stado reniferów, które zostały tutaj sprowadzone przez Norwegów na początku XX wieku i czują się znakomicie. Rozeszliśmy się we wszystkich kierunkach, jest czas na zdjęcia i refleksje indywidualne też. Po 2 godzinach wracamy na statek, by po lunchu znów powrócić, ale w zupełnie innym celu. Prawie 40 uczestników ekspedycji (seniorzy też) zdecydowało się na 7 km pieszą wędrówkę szlakiem Shakeltona do sąsiedniej zatoki gdzie znajduje się też likwidowana baza wielorybnicza Stromnes.

Przed wyjściem wszyscy otrzymali po butelce wody mineralnej i batoniku na drogę. Grupę prowadził Rolf i Tony w towarzystwie dr Grega, niosącego kompletną apteczkę, której na szczęście nie musiał używać oraz Franco. Niektórzy na wędrówkę mieli górskie buty. Podejście było dosyć długie i znaczne ponad 400 m po nagich ruchomych łupkach, ale nagrodą były wspaniałe widoki o coraz większym zasięgu w miarę zdobywania wysokości. Były oczywiście krótkie odpoczynki przy wodospadach czy górskich jeziorach bliżej przełęczy. Szliśmy powoli ale wytrwale. Po osiągnięciu przełęczy nie od razu zobaczyliśmy nasz cel czyli zatokę. Zejście okazało się bardzo uciążliwe ze względu na obsypujące się piargi. Nowy duch w nas wstąpił jak zobaczyliśmy zatokę i zdążającego nam naprzeciw „Prof. Multanowskiego”. Zaczęliśmy dużo szybciej schodzić. Dzień już się chylił ku zachodowi.

imgCo one robią ?

Pełnym zaskoczeniem wręcz podniecającym było dla nas spotkanie już prawie na samym dole z żwawo maszerującą dużą grupą pingwinów gentoo chyba na nocleg w górę w trawy. Niektórzy oczywiście byli mocno zmęczeni, ale zadowoleni z siebie, że udało się im pokonać ten szlak w niespełna 4 godziny. W nagrodę dostaliśmy od Danieli Cristoff (Argentynki) - naszej szefowej „hotelowo-barowej i kasjerki” czekającej na nas na plaży z termosami po kubku gorącej czekolady. Śmieszyła nas stojąca w odległości około 200 m. od bazy tabliczka zabraniająca wchodzenia na jej teren ze względu na azbest - dlaczego budujący o tym nie pamiętali kilkadziesiąt lat wcześniej. Dziś jest już ostatni trzeci (poniedziałek 21.III.) dzień naszego pobytu na Georgii. Zaraz po śniadaniu jako jedni z pierwszych wsiadamy do zodiaka mimo sporej fali i płyniemy na brzeg Gold Harbour (w nocy znów przepłynęliśmy wzdłuż wybrzeża na południe wyspy). Po kilku minutach wylądowaliśmy wśród olbrzymiej kolonii pingwinów królewskich, jest też sporo słoni morskich.

Zajęci fotografowaniem nie wszyscy zauważyli dosyć trudne przybijanie do brzegu drugiego zodiaka. Podczas obracania się niespodziewana fala nagle „postawiła” bokiem łódź i wszyscy znaleźli się wprawdzie w bardzo płytkiej, bo tuż przy plaży wodzie. W efekcie tego 6 kamizelek ratunkowych natychmiast automatycznie się napompowało i prawie wszyscy z tego zodiaka się zamoczyli. Zdarzenie to było natychmiastowym powodem odwołania dalszego lądowania i szybkiego powrotu na statek, straciliśmy bezpowrotnie wędrówkę wśród tysięcy pingwinów. Zaczęliśmy płynąć dalej w kierunku Wyspy Coopera, pogoda się trochę poprawiła, więc wprawdzie bez schodzenia na ląd, opłynęliśmy całą wyspę podziwiając przede wszystkim bardzo ciekawe pingwiny, niezbyt duże (do 71 cm długości i 5-6 kg wagi) złotoczube (Eudyptes chrysolophus) z charakterystycznymi żółtymi grzebieniami nad brwiami, angielska ich nazwa to „macaroni”. Jest to gatunek zagrożony wyginięciem. Pływaniom naszym (nasz zodiak prowadził kapitan Siergiej Nestorow) towarzyszyły albatrosy wędrowne. Zwłaszcza ich loty na niewielkiej wysokości były bardzo emocjonujące. Po powrocie na statek i zjedzeniu lunchu przypłynęliśmy powtórnie w rejon fiordu Drygalskiego. Po zejściu do zodiaków (my z Rolfem) popłynęliśmy w ostatnią już wycieczkę w boczny bardzo surowy, o stromych zboczach i wąski fiord Larsen Haubour. Dopłynęliśmy do samego jego końca, gdzie lodowiec ”cielił” się spływając wprost do fiordu. Na brzegach spotkaliśmy sporo fok, ptaków było niewiele. Koloryt fiordu i otaczających gór zmieniał się powoli zgodnie z chylącym się ku zachodowi słońcem. Zapewne większości z nas towarzyszyła myśl, że to już pożegnanie, ostatnie spojrzenie na niepowtarzalny wręcz niemożliwy do opisania świat antarktyczny, królestwo przyrody prawie w jej nieskażonej formie. Oby tak pozostało na zawsze. Około 5-tej byliśmy z powrotem na statku. Przed kolacją z Bogusiem podsumowaliśmy naszą Antarktydę wzmocnioną herbatką i mimo wzmagającego się wiatru poszliśmy po raz ostatni popatrzeć na oddalające się nocne już zarysy Południowej Georgii. Dopiero upłynęło niespełna 11 dni a nasze marzenie w zasadzie się spełniło, podróż nasza po Antarktyce się zakończyła, przed nami rozpoczyna się właściwa Atlantycka Odyseja.

Po kolacji Ian mówił o ptakach Georgii, a statek zmienił kurs na Gough, gdzie przypłynęliśmy prawie po 5 dniach w sobotę 26 marca. Następnego dnia pod wieczór chyba przekroczyliśmy już granicę strefy konwergencji czyli opuściliśmy już Antarktykę. Już daleko na horyzoncie pływają tylko pojedyncze góry lodowe, które też kiedyś się rozpuszczą w wodach Atlantyku. Zmierzamy coraz bardziej na północ w rejony znacznie już cieplejsze. Pogoda się psuje, prognozy nadchodzą nienajlepsze. To czego uniknęliśmy w Cieśninie Drake'a zostaje nam dane we wtorek 22 marca i w nocy z wtorku na środę, przechodzimy ostry morski chrzest. Jest sztorm 8˚ B w porywach dochodzący do 10˚ B. Wszystkie drzwi na zewnątrz są na głucho pozamykane, chodzimy (ci co mogą) z trudem trzymając się poręczy. Na posiłkach brakuje dużo osób - choroba morska przykuła ich do łóżek. W czasie kolacji problemy ma obsługa i po części my też, naczynia zaczynają „jeździć” po stołach. Życie na statku w zasadzie zamarło. Siłę (dla niektórych to również groza) sztormu można obserwować na mostku, który dosyć często jest „zmywany” przez sztormowe fale. Na szczęście w środę z rana sztorm już znacznie zelżał, widać też na dziobie jego siłę w postaci trochę pogiętych burt na dziobie i sporych odpryskach farby. Można już wychodzić na pokład, a więc pierwsi są z lornetkami ptasznicy. Powoli życie na statku wraca do normy (sztorm na szczęście był krótki, trwał niewiele więcej niż dobę), zaczynają się wykłady, porządkowanie notatek, oglądanie zdjęć i filmów oraz pogawędki w barze i oczywiście już wspominanie Antarktydy. W drodze na Gough Ian dwukrotnie mówił o wyprawie „Endurance” Shakeltona udokumentowanej ciekawym filmem i co było po tej wyprawie. Tony postawił przekorne pytanie w swoim wykładzie p.t. „Pingwiny - ryby czy drób” a następnie o ptakach na Gough.Ciekawym podsumowaniem naszego pobytu w Antarktyce dokonanej przez Rolfa był film o przyrodzie Antarktyki i wysp subarktycznych.

Na Gough który od rana majaczył na horyzoncie przypłynęliśmy po pokonaniu ponad 2500 km z Georgii o 10-tej rano w sobotę 26 marca. Jest to niewielka (65 km2) skalista wyspa wulkaniczna o klifowych brzegach czasami dochodzących do 460 m wysokości (najwyższy szczyt Edinburgh Peak ma 910 m n.p.m.) leżąca około 425 km na SE od Wyspy Tristan da Cuhna o wilgotnym i wietrznym klimacie. Ze względu na swoje unikalne walory przyrodnicze została w 1995 roku wpisana na przyrodniczą listę Światowego Dziedzictwa w związku z czym obowiązują ostre przepisy restrykcyjne - nie wolno na niej lądować z wyjątkiem osób posiadających nadzwyczajne zezwolenia. Jedynymi mieszkańcami wyspy są pracownicy działającej od 1956 roku stacji meteorologicznej podległej Republice Południowej Afryki (Kapsztad). Na klifach wyspy gnieździ się tysiące ptaków - Tristan albatrosów i atlantyckich petreli oraz dwa endemiczne gatunki ptaków - Gallimula (nesiotis) comerci (ok. 6500 sztuk) i Rawettia goughensis (około 1500 par). Całkowitą populację ptaków ocenia się w zależności od pory roku na 600 000 - 3 000 000 par. W wodach otaczających wyspę występują foki i słonie morskie oraz pingwiny choć jesteśmy już na 40˚ szerokości geograficznej południowej. Do lunchu dziś na decku jeszcze subantarktycznego, pływamy wokół wyspy pilnie ją obserwując i dokumentując, by o godzinie pierwszej zejść do zodiaków i podpływamy pod same skaliste brzegi z fantastycznymi formami skalnymi. Wszyscy wypatrują niewielkiego endemicznego tylko tu występującego ptaszka nieco większego od naszego szpaka. W końcu jest - komuś się udało, wszystkich ogarnia euforia a zwłaszcza ptaszników. Dobrze, że choć prowadzący łodzie się nie emocjonują i pewnie dzierżą ster w rękach klucząc między skałami na falach przyboju. W przybrzeżnych wodach wręcz kotłują się gigantyczne ilości glonów, a na brzegach wręcz na wyciągnięcie ręki stoją pingwiny skalne (Eudyptes chrysocoma), leżą foki i sporadycznie słonie morskie, są też delfiny. Około trzeciej wracamy na nasz statek i zaczynamy powoli płynąć jeszcze trochę wzdłuż wyspy, by po pewnym czasie wziąć kurs na niedalekie wyspy Tristan da Cuhna.

imgTristan da Cuhna

Przesuwamy po raz kolejny wskazówki zegara o 1 godzinę do przodu mamy już czas londyński GMT. Planów niestety nie udało się zrealizować, na redzie Edinburgha jedynej miejscowości stolicy wyspy byliśmy już o szóstej rano, w niedzielę 27 marca w Wielkanoc było ciepło +16˚ C, ale i bardzo wietrznie do 7˚ B, dlatego port nie przyjmuje. Po śniadaniu otrzymaliśmy suchy prowiant na lunch, gdyż mieliśmy zejść na ląd, ale pogoda się nie poprawiła i koło drugiej po południu podnieśliśmy kotwicę i popłynęliśmy do pobliskiej (24 km) wyspy Inaccessible. Na szczęście trochę widoczność się poprawiła, gdyż rano wyspa była przesłonięta chmurami.

imgŚwięconka na Wyspach Tristan da Cuhna

Na statku nie ma w ogóle atmosfery świątecznej, żadnych życzeń ani od kapitana czy Rolfa naszego kierownika ekspedycji. Na szczęście jakby to przewidując sami sobie mini śniadanie świąteczne przygotowaliśmy w naszej kabinie. Złożyliśmy sobie w trójkę życzenia, małżonka przygotowała święconkę z przywiezionej i poświęconej przez księdza Darka Dobbka z Sopotu kiełbasy i jajek (które niestety musieliśmy wyrzucić, gdyż nie wytrzymały trudów podróży). Był też baranek, kurczaczki w gniazdku i jajka świeczki.

W pobliże Inaccessible dopłynęliśmy o 16.30, stanęliśmy na kotwicy i obserwowaliśmy przez lornetki ptaki, których było mnóstwo. Staliśmy na kotwicy prawie do rana następnego dnia (do 3.30). Na redzie Edinburgha znów byliśmy o poranku, ale nadal nie mamy pewności, czy uda się nam zejść na ląd, bo wiatr niestety nadal wieje.

imgEdindurgh z lawowiska

Ostatecznie po lunchu zapadła decyzja i płyniemy mimo znacznego wiatru do osady gdzie czekają na nas miejscowi przewodnicy. Jest ciepło (+18˚ C) i słonecznie z piękną tęczą nad wyspą. Zgodnie z wcześniejszymi zgłoszeniami dzielimy się na dwie grupy i idziemy lub jedziemy na wycieczki pod opieką przewodników. My wybraliśmy wycieczkę „górską” na pobliskie lawowisko, które jest efektem wybuchu wulkanu 9.IX.1961r. w wyniku którego mieszkańcy zostali ewakuowani do Anglii, ale po 2 latach w 1963 roku powrócili do siebie. Mozolnie wspinamy się około 200 metrów wzwyż po bryłach lawy, by po osiągnięciu szczytu sycić wzrok fantastyczną panoramą na leżącą u stóp osadę i najbliższą okolicę. Dopiero stąd widać co mogło się stać gdyby lawa posunęła się jeszcze o kilkaset metrów dalej. Zwraca uwagę silna ekspansja roślinności na lawowisku. Druga grupa pojechała kilka km za osadę na kartoflisko, bo to jest też jak się okazuje atrakcją - duże pole upraw ziemniaka na tej wulkanicznej wyspie. Po zejściu z lawowiska idziemy do pobliskiej osady po drodze odwiedzając cmentarze (stare i nowy) a jest ich aż trzy gdzie na grobach zaskakują nas sztuczne kwiaty choć wokół na każdym kroku nie brakuje pięknych żywych.

W centrum wsi odwiedzamy duży market, w którym w zasadzie jest wszystko łącznie z elektroniką, ale turyści nie mają prawa kupować owoców cytrusowych (całość zaopatrzenia na wyspę przywożona jest statkiem tylko cztery razy do roku). Jest ciekawe niewielkie muzeum, poczta z atrakcyjnymi znaczkami i dwa kościoły w tym jeden katolicki, choć osada jest niewielka. Odpoczywamy przy kawie w kawiarni tuż obok basenu, by około 6-tej wrócić na statek. Po drodze bujało w związku z czym trochę emocji było przy dobiciu do trapu. Na kolacji w formie barbecue na decku miały być tańce, ale zakończyło się właściwie biernym słuchaniem muzyki. Gośćmi honorowymi była grupa mieszkańców na czele z przedstawicielem miejscowej administracji w osobie Mike Hentleya z żoną. Trzeci ostatni dzień naszego pobytu na wyspach był z rana trochę chłodniejszy, pochmurny, ale z bardzo ładnym widokiem na wyspę, nadal wieje. Na szczęście o 8-mej zgodnie z planem przybyli do nas przewodnicy z morskim biologiem panią Sue Scott prowadzącą badania życia w wodach otaczających wyspę.

Dziś płyniemy na pobliskie wyspy. Około 10-tej już jesteśmy przy Inaccessible (37˚ 17' S / 12˚ 40' W), gotowi do zejścia. Najpierw popłynęli Rolf z Tonym i jednym z przewodników, aby wybrać miejsce lądowania. Niestety już za kilkanaście minut wiedzieliśmy, że lądowania nie będzie, za duża fala przyboju (Tony przy wysiadaniu nabył się kontuzji, złamał żebro i zmoczył się gdyż przy wysiadaniu wywróciła go fala). Płyniemy na zachód na kolejną niedaleką wyspę Nightingale (37˚ 25' S / 12˚ 28' W), ociepla się (jest już +18˚ C), słońce zdecydowanie wynurza się zza chmur. Po niespełna 2 godzinach rzucamy kotwicę, ale dosyć daleko od wyspy będzie to najdłuższa droga zodiakami przy sporej fali. Jest to niewielka wyspa skalista w dużej części porośnięta bujnymi trawami, krzewami oraz niewielkimi karłowatymi całymi w „brodach” mchów i porostów drzewkami wszak wilgoci tutaj nie brak i ciepło też jest.

Najtrudniejsze jest wyjście przy pomocy liny konopnej na dosyć wysoki klifowy brzeg. Trzeba uważać na foki, jest ich bardzo dużo często z młodymi, co powoduje że mogą zaatakować w ich obronie. Niewiele brakowało aby małżonka była jedną z pierwszych, na którą mama focza szarżowała.

imgPingwiny "makaroni"

Po wyjściu na brzeg dzielimy się na dwie grupy z przewodnikami. Jedni idą podziwiać na skalnych klifach znane nam już pingwiny macaroni (tam idzie małżonka), a ja idę z ptasznikami w kierunku zielonej grani w poszukiwaniu dwu niewielkich endemicznych ptaków - Nesocichla eremita i Nesospiza acunhae, które w końcu udało się wypatrzeć. Przede wszystkim uwagę naszą przykuwają siedzące młode albatrosy na czele z albatrosem tristańskim (Diomedeidae dabberena) na charakterystycznych kopczykowatych gniazdach które są bardzo często usytuowane na „drodze” którą idziemy wśród traw wysokości a nawet przewyższających człowieka. Faktycznie jest to duże przeżycie, ptaki w ogóle nie boją się ludzi, a albatrosy ze swoich gniazd wręcz „klekoczą” na nas i ani na milimetr nie ustępują.

imgMłody albatros na gnieździe

Możemy obserwować wiele gatunków albatrosów począwszy od wędrownego, żółtodziobego, czarnobrewego po tristańskiego. Niestety czas nieubłaganie biegnie i musimy wracać do zodiaków, które muszą na czwartą dopłynąć na statek. Tam czeka na nas niespodzianka, w sali wykładowej wspomniana już biolog Sue pokazuje nam wspaniałe przezrocza ze świata podwodnego wokół wyspy.

O godz. 18-tej zgodnie z planem jesteśmy na redzie Edinburgha, żegnamy się z przewodnikami i Sue i niestety z Wyspami Tristan da Cuhna, które coraz bardziej się oddalają zostając za naszymi plecami. Na kolacji czekała nas niespodzianka w postaci znakomicie przygotowanych ryb lub jagnięciny do wyboru. Przed nami prawie pięciodniowe plażowanie na pokładzie w drodze na Świętą Helenę wszak płyniemy środkiem Atlantyku ciągle na północ, będzie coraz cieplej, po drodze przekraczamy Zwrotnik Koziorożca. Będzie czas na refleksje, uzupełnianie notatek i czytanie książek oraz obserwację południowego nieboskłonu i poszukiwaniu Krzyża Południa odpowiednika naszej Gwiazdy Polarnej. Dopełniając obrazu wysp archipelagu Tristan da Cuhna trzeba pamiętać, że archipelag składa się z 6 wysp: wymienionych już Gough, Inaccessible, Nightingale oraz Middle i Stoltenhoff. Główna największa wulkaniczna wyspa Tristan da Cuhna o powierzchni 98 km2 (w sumie 6 wysp ma 209 km2 powierzchni, około 300 mieszkańców) o bardzo wysokich klifowych brzegach zwieńczonej na środku stożkiem wulkanicznym o wysokoúci 2060 m n.p.m. Wyspę odkrył w 1506 roku portugalski admirał Tristaő da Cuhna. Charakteryzuje się wilgotnym i wietrznym morskim klimatem, w Edinburgu położonym na jedynej większej równinnej powierzchni o charakterze platformy abrazyjnej opady roczne wynoszą 1675 mm, główną uprawą są już wspomniane ziemniaki. Znaczny dochód mieszkańcy uzyskują ze sprzedaży znaczków.

imgA jednak oprócz nas i oceanu ptaki też są

Po powrocie mieszkańców w 1963 roku po wybuchu wulkanu, w latach 1965-67 zbudowano nowy port dla niewielkich jednostek i łodzi rybackich, później powstały drogi (kilkanaście km, jest sporo samochodów, choć prawdę powiedziawszy nie bardzo jest gdzie jeździć), szpital, sieć energetyczna, wodociągi i kanalizacja. Wyspy administracyjnie wchodzą w skład brytyjskiego terytorium zależnego Święta Helena i z tej wyspy są administrowane. Już pół wyprawy mamy za sobą, jutro mija jej 20 dzień. Okres ten uświadomił nam nie tylko ogrom oceanu, ale przede wszystkim kruchość i zależności naszej egzystencji od sił przyrody. Byliśmy praktycznie pozbawieni wszelkiej bieżącej łączności z tzw. cywilizowanym światem (czyli bez telewizji można też i to bardzo ciekawie żyć), nie licząc jedynej satelitarnej łączności telefonicznej. Prawie nikt naszym szlakiem nie pływa, płynęliśmy poza szlakami żeglugowymi łączącymi południowe porty poszczególnych kontynentów. Nawet łodzi rybackich nie spotkaliśmy. Byliśmy tylko my i uzależniona od Atlantyku nasza dzielna łupinka jakim był nasz statek „Professor Multanowskiy”. Niestety z nielicznych docierających do nas z kraju e-mailów wiedzieliśmy o pogarszającym się stanie zdrowia naszego Papieża Jana Pawła II. Nam to się wydawało dziwne, ale dla większości to postępujące cierpienie nie istniało i nie miało znaczenia. Ostatecznie pożegnaliśmy się już z polarnymi ubiorami. Na rufie został postawiony przez załogę niewielki basen z prawdziwą oceaniczną atlantycką wodą więc możemy korzystać do woli z kąpieli nie tylko słonecznej (temperatura sukcesywnie rośnie, już 3 dnia podróży na Wyspę Św. Heleny osiągnęła +23˚ C i cały czas lekko wieje) ale i morskiej. Oczywiście codziennie są przedpołudniowe i popołudniowe wykłady Rolfa przede wszystkim geograficzne m.in. bardzo ciekawy o pojęciu czasu geologicznego, Toma przyrodnicze przede wszystkim o ptakach i Iana historyczne a wieczorem z reguły filmy dokumentalne o wyspach na których już byliśmy bądź za kilka dni będziemy. W końcu pierwszego dnia po pożegnaniu Tristan de Cuhna doczekaliśmy się na kolację zapowiadanego kraba (przedwczoraj na lądzie wraz z kilkoma osobami z załogi był nasz cook i zakupił dorodne langusty główny eksportowy produkt Tristan da Cuhna), a na deser lody, które są już od kilku dni podawane, w przeddzień dopłynięcia na Św. Helenę było śniadanie tropikalne (owocowe).

imgJamestown - stolica Wysp Św. Heleny

Niektórzy już przeholowali ze słońcem i mimo stosowania różnych opalaczy szukają cienia. Piątego dnia podróży w niedzielę 3 kwietnia tuż przed południem, bo o 11-tej stajemy na redzie portu Jamestown na Św. Helenie, gdzie dowiadujemy się od taksówkarza o śmierci Papieża w dniu wczorajszym. Z tą niechcianą smutną wiadomością wiąże się chyba trochę dziwny i zaskakujący sen mojej żony, która wczoraj nad ranem o 3-ciej nagle mnie obudziła z płaczem, bo była wstrząśnięta snem w którym widziała jakby odchodzącego Papieża, który na jej zaproszenie do Gdańska na kajaki odpowiedział jej, że bardzo źle się czuje i nie może z nami popłynąć i powiedział „płyńcie dzieci beze mnie”. W tym momencie skłonił głowę i skonał, a ręka Jego stała się bardzo zimna. Zaraz rano pobiegła do oficera Piotra radiotelegrafisty i wysłała do siebie do pracy e-maila z zapytaniem co w kraju i z Papieżem. Otrzymała odpowiedź niestety twierdzącą, o czym już w niedzielę wiedzieliśmy. Po lunchu tuż przed drugą płyniemy zodiakami już tylko w lekkich strojach turystycznych do stolicy wyspy, gdzie wynajmujemy za 30 funtów taksówkę, którą udajemy się na 5-godzinną okrężną wycieczkę po całej wyspie. Zaczynamy od stolicy, której zwiedzanie zostawiamy na później i jedziemy do górującej nad miastem twierdzy fortu Knolla z 1790r. (w 1894r. przebudowanym), po drodze zatrzymując się u góry ciekawego zabytku Drabiny Jakuba czyli 700 schodów zbudowanych w 1829r., którymi można zejść 600 stóp w dół do centrum miasta. Potem jeździmy wąskimi, krętymi asfaltowymi drogami prowadzącymi prawie graniami i docieramy do Gór Błękitnych pod najwyższy szczyt w Parku Narodowym - Diana's Peak mający 823 m n.p.m. po drodze zwiedzając charakterystyczne niewielkie stare kościółki z reguły otoczone niewielkimi cmentarzami, docieramy na południu nad samą Zatokę Sandy, ale z kąpieli nic nie wyszło ze względu na dużą falę i żwirową plażę. Z licznych punktów widokowych podziwiamy wspaniałe panoramy i wręcz nieprawdopodobną paletę barw pofałdowanych skał tej wulkanicznej wyspy. Do portu czyli punktu wyjścia wracamy koło domu w którym przebywał Napoleon, dotarliśmy też na równinne plato (Deadwood Plain) gdzie niebawem powstanie lotnisko (już Londyn dał zgodę miejscowym władzom). Zdążyliśmy na ostatni zodiak odpływający na statek. Po kolacji jeszcze długo dyskutujemy o Papieżu.

Chętni popłynęli do miasta, gdyż dziś zodiaki do północy pływają co godzinę. Kolejnego dnia do południa prawie cała grupa pojechała 4 busikami z przewodnikami na okrężną wycieczkę po wyspie połączoną m.in. ze zwiedzaniem XVIII w. Domu Napoleona - Longwood House (muzeum, w którym nie ma ani jednego napisu po francusku i nie wolno robić zdjęć i „kamerować”). Napoleon na wyspie przebywał jako więzień od 1815 aż do śmierci w 1821r., wcześniej oglądaliśmy jego obecnie pusty grób w którym „przebywał” do 1840r.

imgWyspa Św. Heleny - dom Napoleona
imgGrób Napoleona

Potem był indywidualny lunch w oparciu o prowiant ze statku zakończony piwem, po którym udajemy się na dalszy objazd wyspy.

imgKto tu jest większy?

Na zakończenie zwiedzamy Plantation House czyli rezydencję Gubernatora z 1792 roku przebudowaną w 1816r. w ogrodzie której spacerują olbrzymie żółwie. Wszyscy chcą sobie zrobić z nimi zdjęcie. Na zakończenie wycieczki zatrzymaliśmy się w mieście trochę chodząc po sklepach z pamiątkami, na statek wracamy o czwartej dosyć zmęczeni. Dziś kolację jemy grupowo lub indywidualnie w mieście. My w restauracji w królewskich ogrodach o godz. 19-tej, ale niestety nic szczególnego, bo nic nie było ciekawego. Musieliśmy się zgodzić na kurczaka, na szczęście frytki były bardzo dobre jak również wino i zimne piwo.

Na statek wróciliśmy o 9-tej i zaczęliśmy z pokładu kontemplować nocne Jamestown.

W kolejny już trzeci i ostatni dzień naszego pobytu na Św. Helenie. Ptasznicy popłynęli małym stateczkiem wzdłuż wyspy na ptaki, niektórzy na nurkowanie na wraki, a my o pierwszej pojechaliśmy na prawie 5-godzinną wycieczkę botaniczną z sympatycznym miejscowym przewodnikiem - autochtonem George Benjaminem o wprost nieprawdopodobnej wiedzy, który zdołał nam pokazać większość z 44 roślin endemicznych wyspy wszystkich formacji od traw poprzez krzewy po drzewa. Występują tutaj też endemiczne gatunki ptaków.

imgJeden z krzewów endemicznych...
img...a to kwiaty

Wycieczka była dosyć męcząca bo wymagała wielu spacerów i podejść, ale warto było, zwłaszcza z takim przewodnikiem. Zwiedziliśmy dwa arboreta Clifford i George Benjamin, pokonaliśmy też kilka tras leśnych.

imgKlifowe brzegi Wyspy Św. Heleny

Na zakończenie przeszliśmy piękną kilkukilometrową trasę w pobliżu Sandy Bay z pięknymi widokami na klifowe wielokolorowe wybrzeże. Wcześniej do południa w dwójkę bardzo dokładnie zwiedziliśmy Jamestown zaczynając od XVII w. zamku z 1659r. i kościoła p.w. św. Jana z 1772r. oraz wszystkie obiekty przy rynku głównym oraz wzdłuż ulicy Main Street. Dotarliśmy aż do leżącego głęboko w górze doliny szpitala, po drodze zwiedzając z reguły z zewnątrz kościoły 7 wyznań, był też kościół katolicki z 1852r., niestety był zamknięty. Po powrocie z tego 4 km spaceru w centrum zjedliśmy „prowiantowy” lunch na tarasie jednego z hoteli uzupełniony znakomitym piwem. Niestety brakło już czasu na kąpiel relaksującą w basenie tuż przy zamku, ale ja z Bogusiem jeszcze zdążyłem przed wycieczką zażyć kąpieli w porcie. Nie udało się nam zwiedzić muzeum mieszczącego się w XVIII w. budynku tuż przy rynku, gdyż było zamknięte. Na statek wróciliśmy o 6-tej. Po dobrej kolacji z łososiem (wody wokół wyspy są bogate w tuńczyki i to one są głównym celem wycieczek wędkarzy) wychodzimy na pokład i długo patrzymy za oddalającymi się światłami Jamestown.

Bierzemy kurs na NW do nie tak daleko położonych Wysp Wniebowstąpienia, gdzie będziemy za dwa dni. Za nami trzy na Św. Helenie (15˚ 58' / 5˚ 43' W), upłynęły jak z bicza trzasł, a trzeba pamiętać, że ta bardzo ładna krajobrazowo i trudno dostępna (do Angoli jest 1800 km, do Ameryki Pd. ponad 3200 km, do Wysp Wniebowstąpienia tylko 1300 km) wyspa jest warta zatrzymania się na dłużej. Ma wprawdzie tylko 122 km2 powierzchni (17x10 km) z portową charakterystycznie położoną stolicą w długiej głębokiej dolinie liczącej około 1600 mieszkańców (wszystkich mieszkańców na wyspie jest około 5700).

Jest pochodzenia wulkanicznego o bardzo wysokich brzegach klifowych czasami osiągających nawet 500-700 m, wulkany już są wygasłe. Centrum wyspy zajmują góry z których „spływają” liczne wąwozy schodzące aż do brzegów. Klimat kształtują chłodne pasaty południowego Atlantyku z ciepłymi latami (w okresie naszego pobytu cały czas było +24-25˚ C) i trochę chłodniejszymi zimami oraz niewielkimi opadami (200 mm na wybrzeżu i ponad 750 mm w centrum). Skaliste wybrzeże porastają kaktusy, zbocza trawy i krzewy (jałowiec ciernisty) oraz topole i sosny. W terenach górskich występują liczne gatunki rodzime oraz dęby, cedry, eukaliptusy, bambusy i bananowce. Wyspy zamieszkują potomkowie Europejczyków (głównie Anglików), Azjatów i Afrykańczyków, którzy posługują się językiem angielskim. Głównym wyznaniem jest anglikanizm. Pod uprawę i do zalesienia nadaje się nieco ponad 1/4 powierzchni wyspy. Uprawia się głównie kukurydzę, ziemniaki i warzywa, a hoduje owce, kozy, bydło i trzodę chlewną. Okoliczne wody oceaniczne obfitują w ryby, zwłaszcza tuńczyki. Prawie całe połowy przeznacza się na eksport. Jedyny port Jamestown obsługuje ruch pasażerski i towarowy do Wlk. Brytanii i RPA oraz minimalny żeglarski, raz w tygodniu pływa statek na Wyspy Wniebowstąpienia. W budżecie wyspy 2/3 stanowią dotacje z Londynu, a reszta pochodzi ze sprzedaży znaczków oraz opłat celnych i portowych. Wyspa jako że jest kolonią Wlk. Brytanii jest zarządzana przez gubernatora, który stoi na czele Rady Legislacyjnej składającej się z 12 elektorów. Do niedawna jej mieszkańcy mieli „szczególny” status nie mogli bez zgody tej opuszczać, mimo że byli obywatelami Wlk. Brytanii - na podróż do Londynu trzeba było mieć specjalne pozwolenie. Dopiero w 1967r. wyspa uzyskała pewną niezależność a konstytucję otrzymała dopiero w 1989r. Wyspa została odkryta 27.V.1502r. w dniu św. Heleny przez hiszpańskiego żeglarza w służbie Portugalii Joăo de Nova, od 1659r. przeszła w ręce brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Od poranka następnego dnia przez kolejne dwa dni mamy piękną słoneczną pogodę, temperatura dochodzi do +27,5˚ C, więc korzystamy ze słonecznych i morskich kąpieli, ograniczone też są wykłady, nie ma popołudniowych.

Dosyć leniwą atmosferę drugiego dnia popołudniu urozmaicają dwa wydarzenia - około trzeciej przepływamy nad atlantycką płycizną ciągnącą się na długości około 15 mil czyli podwodnymi górami Gratton Seamount. W tym miejscu dno podnosi się z ponad 2836 m do 70m. Jest to obszar bardzo bogaty w życie podwodne przypowierzchniowe, więc prawie wszyscy są na pokładzie i czekają co się ciekawego wynurzy z wody, może delfiny albo inne ciekawe okazy nie licząc ptaków, których jest już coraz więcej wszak jesteśmy już niedaleko Wyspy Wniebowstąpienia. Ponadto płyniemy szlakiem okresowych przelotów ptaków. Większe poruszenie wywołuje pojawienie się na prawej burcie chyba chińskiej łodzi rybackiej „Kuo Sheng” łowiącej jak się okazuje bez zezwolenia na wodach terytorialnych Wysp Wniebowstąpienia. Rolf i Tony sporządzają raport, a zdjęcia robi Alan Tata, które przekazują do policji na wyspie. Otrzymujemy też od Rolfa program 2-dniowego pobytu na wyspie, o której wieczorem oglądamy film. Wieczorem długo stoimy na pokładzie pod kołyszącym się nieboskłonem i próbujemy zlokalizować niektóre gwiazdozbiory nieba południowego, a niektórzy zapewne wyczytać z gwiazd swoją przyszłość. Na redzie Gergetown stolicy wyspy rzucamy kotwicę o trzeciej nad ranem. Słońce wschodzi zza gór tuż po 7-mej, jest oczywiście ciepło (+25˚ C).

imgWulkany Wyspy Wniebowstąpienia

Wyspa Wniebowstąpienia o powierzchni 88 km2 - 14 x 11,5 km, (7˚ 57' S / 14˚ 22' W) w kształcie zbliżona do trójkąta, pochodzenia wulkanicznego z charakterystycznymi w krajobrazie stożkami wulkanicznymi, została odkryta w 1501r. przez tegoż samego admirała Joăo de Nova odkrywcę Wyspy Św. Heleny. W najwyższych partiach Zielonych Gór (Green Mountain) z najwyższym szczytem The Peak wynoszącym 858 m n.p.m. pokrytym lasami, występują wilgotne lasy deszczowe. Klimat jest ciepły, warunkowany pasatami, dosyć wilgotny. Położona jest samotnie na Atlantyku w odległości 1504 km od Afryki - przylądek Palmas w Liberii i ponad 2230 km od Recife w Brazylii.

imgWyspa Wniebowstąpienia - cmentarz Bonetta

Administracyjnie podlega pod brytyjskie Terytorium Zależne Święta Helena. Mieszkańcy jej, których jest ok. 1500, w większości żyją w Georgetown, pracują przede wszystkim w stacji meteorologicznej, stacji łączności satelitarnej i obsłudze lotniczego ruchu transoceanicznego i morskiego. Ożywienie gospodarcze na wyspie nastąpiło w latach sześćdziesiątych XX w., kiedy zaczęto budować wspomniane stacje i zaczęło rosnąć jej znaczenie militarne. Na wyspie znajduje się duża lotnicza baza brytyjska RAF-u (była zapleczem inwazji Anglików w wojnie o Falklandy z Argentyńczykami w 1982r.) oraz baza morska wojsk USA. Przyrodniczo jest również bardzo interesująca, gdyż leży na szlakach przelotów wielu ptaków lecących na południe, tutaj ich główny szlak rozdziela się na kierunek południowoamerykański i południowoafrykański, stąd też na leżącej w pobliżu brzegów NE niewielkiej skalistej wysepce o powierzchni niespełna 5 ha Boatswainbird czasowo przebywa przez około 4 tygodnie do 5 milionów ptaków (niestety my już byliśmy po ich odlocie).

Występuje tutaj wiele gatunków ptaków morskich z endemiczną fregatą - Fregata aquila (około 10000 osobników) oraz będące pod całkowitą ochroną żółwie morskie na czele z atlantyckim zielonym - Chelonia mydas. W otaczających wyspę wodach występują liczne gatunki, z ryb na uwagę zasługują ryby latające i duże osobniki tuńczyków oraz endemiczny lądowy krab.

Na ląd schodzimy zaraz po śniadaniu i tuż przed 10-tą wyruszamy na wycieczkę busami w 2 grupach. Zaczynamy od zwiedzania tuż przy przystani stacji badawczo-hodowlanej żółwia. Następnie jedziemy na stary cmentarz Bonetta położony w oddaleniu wśród nadbrzeżnego ponurego lawowiska nad zatoką gdzie są pochowani zmarli w latach 1830-50 z powodu żółtej gorączki. Po drodze mijamy usytuowany tuż przy drodze kolorowy kamień w kształcie fallusa, który jest oblewany kolorową farbą przez wyjeżdżających z wyspy, tych którzy nie chcą na nią powrócić. Jeżeli powrócą czeka na nich według podania niechybna śmierć.

imgJesteśmy na szczycie The Peak

Następnie zatrzymujemy się na punktach widokowych skąd roztacza się wspaniała panorama na całą wyspę (przede wszystkim z widokiem na lotnisko RAF-u i stożki wulkaniczne oraz góry właściwe). Na lunch jedziemy do ośrodka w Two Boats Village leżącego w centrum wyspy. Po drodze mijaliśmy bazę wojskową USA, gdzie flaga była opuszczona do połowy masztu (widoczny to znak, że dziś pogrzeb naszego Wielkiego Papieża Jana Pawła II), a następnie koło bazy RAF-u tu flaga nie była opuszczona. Po lunchu pojechaliśmy jak dało się najwyżej w góry, aby zdobyć ich najwyższy szczyt The Peak w pieszej około 2 km wędrówce (nieco powyżej 100 m podejścia) po drodze podziwiając piękną i bujną soczystą tropikalną roślinność i las deszczowy. Swój pobyt tutaj potwierdziliśmy okolicznościową pieczątką, która znajduje się na samym szczycie w małej drewnianej „budce”.

Po powrocie po trzeciej do portu, a następnie na statek, o czwartej popłynęliśmy zodiakami na kąpiel do pobliskiej zatoki w pobliże wspomnianego cmentarza. Największa atrakcja dnia była przed nami, wieczorem (o 20.30) znów popłynęliśmy na ląd, by odbyć krótką nocną wycieczkę do żółwi składających jaja w piasku na plaży. Najpierw poszliśmy do pobliskiego klubu płetwonurków gdzie obejrzeliśmy ciekawy film o żółwiach, by następnie po ciemku iść na zachód od portu w 2 grupach około 1 - 1,5 km pieszo asfaltową drogą na zapleczu plaży o tej porze zamkniętej przez całą noc dla ruchu ze względu na ewentualnie przechodzące żółwie. Nie wolno było świecić latarek i głośno rozmawiać, czekaliśmy około pół godziny, aż w końcu przewodnicy przyszli do nas z ulgą w sercu i zapewne na twarzach, których nie było widać z dobrą wiadomością są żółwie. Podchodzimy kilkadziesiąt metrów i zaczyna się swego rodzaju spektakl.

imgŻółw wraca do morza po złożeniu jaj

Żółwie po wykopaniu w piasku na plaży dołu o głębokości około 50-60 cm i średnicy podobnej zaczynają składać jaja w liczbie 30-40. Wszyscy stoimy nad „biedakami” i małymi latarkami świecimy w dół (inaczej nie wolno) i oglądamy z zapartym tchem to zdarzenie (nie wolno robić zdjęć fleszem). Po złożeniu jaj czyli około 15 minut, żółw zasypuje je i odchodzi do morza. Później przewodniczce udaje się znaleźć maleńkie żółwie wykluwające się z jaj, bierze je do ręki i pokazuje je nam. Wszyscy są zadowoleni (nawet marudząca na początku małżonka), wracamy do portu, by tuż po 23-ciej wrócić na statek.

Następny dzień dla chętnych rozpoczął się bardzo wcześnie, bo już o 6.15 popłynęliśmy teraz na dzienną wycieczkę. Było nas tylko około 20 kilku osób, ale opłaciło się, gdyż teraz już idąc na skróty zastaliśmy jeszcze jednego żółwia zakopującego jaja i potem pilnie obserwowaliśmy jego „żółwi” szybki marsz do morza. Przy zakopywaniu swoich jaj rozgrzebał stare gniazdo i widzieliśmy w świetle wschodzącego zza gór słońca małe żółwiki wykluwające się z jaj, które później też dojdą do morza, przepłyną przez Atlantyk aż w rejon Morza Karaibskiego i potem wrócą (przy życiu pozostanie ich z 40 nie więcej niż 2-3). Na statek wróciliśmy w pełni usatysfakcjonowani po 8-mej, by zaraz pójść na śniadanie. O 8.30 statek podniósł kotwicę i popłynęliśmy wzdłuż wyspy na niewielką skalistą wysepkę ptasią - Boatswainbird, jak już wspominaliśmy ptaków nie było zbyt dużo, ale dla nas i tak „wystarczyło”.

imgGeorgetown - ratusz

Po drodze podziwialiśmy bardzo ładne kolorowe klifowe wybrzeże, pojawiła się na dziobie grupa bawiących się z nami 10-12 delfinów, statek zwolnił i zaczął wokół nich krążyć. Efekt był taki, że zamiast płynąć wokół Wyspy Wniebowstąpienia, okrążyliśmy tylko „Ptasią” wyspę i wróciliśmy na redę Georgetown około pierwszej na lunch, gdzie nadal stały towarzyszące nam od wczoraj 2 statki - wojenny okręt USA i handlowy kontenerowiec, który po południu odpłynął. W międzyczasie zrobiła się słoneczna pogoda (rano było dość pochmurno, ale było +26˚ C), o 12.40 temperatura wody wynosiła +27,2˚ C a powietrza +28,3˚ C.

Po lunchu było na dziobie wspólne zdjęcie wszystkich uczestników (szkoda, że bez kapitana), gdyż wieczorem 21 uczestników „ptaszników” kończy tutaj swój rejs czyli w 30 dniu Atlantyckiej Odysei - w sobotę 9 kwietnia i odlatuje samolotem RAF-u do Anglii do ich bazy Norton pod Londynem.

Płynę po południu do miasta, aby już indywidualnie zobaczyć główne zabytki miasta (wycieczka grupowa była wczoraj z Ianem) tuż przy porcie XIX w. Fort Thornton i jego XIX w. budynki, ratusz, kościół anglikański p.w. NMPanny odnowiony przez lotników RAF-u w 1993r. Warto jeszcze zobaczyć pobliski XIX w. Fort Heyes i Fort Bedford oraz 2 niewielkie ciekawe muzea (zwłaszcza fotografii). Na zakończenie tej „japońskiej” wycieczki po pustym centrum w żarze słońca idę do otwartego o tej porze Saints Clubu gdzie kilka osób siedzących przy barze łącznie z policjantem sączy piwo oglądając w TV wyścigi konne w Londynie, a ja oglądam zdjęcia z „bicia” rekordów w połowie tuńczyków. Rekordzista złowił na wędkę kolosa 265 funtowego. W restauracjach, w co się wręcz nie chce wierzyć, zupy żółwiowej nie można otrzymać, choć przecież żółwi jest w bród. Na moje pytanie wszyscy robią zdziwione miny, czyli prawo o ochronie połowu żółwi jest bezwzględnie respektowane. Czas tu płynie inaczej, szokuje londyńskie telewizyjne życie w żarze słonecznym Środkowego Atlantyku. Warto pamiętać, że miasto w przeszłości i teraz jest ważnym miejscem poboru wody słodkowodnej sprowadzonej z gór do portowych zbiorników dla przepływających statków. Po godzinie wracam na statek, gdzie przy burcie Anatol Ożarowski – Ukrainiec z pochodzenia Polak łowi spore „niebieskie” rybki, a telegrafiście Piotrowi udało się złowić sporego tuńczyka. Po wcześniejszej kolacji I-sza grupa „ptaszników” odpływa przed 7-mą do portu, gdzie czekają na nich busy i pojadą na lotnisko, skąd przed północą odlecą do odległego Londynu, dla nich to będzie ostatni etap Odysei. Długo stoimy przy burcie i machamy im na pożegnanie. Z wielu z nich dobrze się poznaliśmy i zapewne związaliśmy się nićmi przyjaźni. My do kolacji siadamy tuż przed ósmą, w tym czasie podnosimy kotwicę i żegnamy się z Wyspą Wniebowstąpienia, światła Georgetown szybko pozostają za nami, bierzemy kurs na północ, przed nami ostatni 5-dniowy etap podróży na Wyspy Zielonego Przylądka. Znów następuje okres błogiego lenistwa. Następnego dnia nie ma pobudki, dopiero po południu Rolf i Tony w barze dokonują podsumowania pobytu na Wyspie Wniebowstąpienia a wieczorem po kolacji oglądamy film dokumentalny.

imgRównikowy chrzest Neptuna

Kolejny dzień oczywiście ciepły, ale trochę z rana pochmurny był dla większości bardzo ważny, bo o godz. 12.17 (17˚ 32’ W) przekroczyliśmy równik o czym dał znak syreną nasz statek, a my uczciliśmy to toastem z lodem przy huku wystrzelonych rac pod rozżarzonym niebem (dziś +28˚ C). Potem po przygotowaniach był rzęsisty chrzest Neptuna oczywiście wodą morską po zdaniu egzaminu czyli odpowiedzi na różne pytania. Po południu Rolf mówił o norweskich wyspach subantarktycznych Bouveta, potem o zachodzie słońca już na półkuli północnej poszliśmy na świetne wieczorne tropikalne barbecue na decku z krewetkami z grilla w roli głównej oraz winem i piwem.

Dzień zakończyliśmy dokumentalnym filmem IMAX przedstawiającym wyprawę Shakeltona z wmontowanymi oryginalnymi zdjęciami fotografa ekspedycji Franka Hurleya. Kolejny trzeci dzień to znów słoneczne kąpiele i wykłady. Tony kontynuuje opowieść o wyspach Szkocji, a Rolf o kolejnych odległych wyspach – Jan Mayen. Na „deser” po kolacji oglądamy unikalny dokumentalny oczywiście czarno-biały film Knuda Rasmussena zrobiony w 1933 p.t. „The Wedding of Palo” przedstawiający życie Eskimosów w południowej Grenlandii. Już od 2 dni codziennie przez kilka, kilkanaście minut pada niestety ciepły, nieorzeźwiający deszczyk. Do Wysp Zielonego Przylądka pozostało nam niespełna dwa dni, kapitan chciał przyspieszyć i być o jeden dzień wcześniej, ale nie otrzymał na to zgody z Vlissingen (Holandia) gdzie znajduje się siedziba organizatorów rejsów czyli OCEANWIDE EXPEDITIONS.

Powoli zaczynamy myśleć o kraju i zakończeniu rejsu. W czwartym dniu rejsu znów żar lał się z nieba (woda o 8.30 miała +28,9˚ C, a powietrze „tylko” +27,8˚ C). Rano Steve Howell stara się odpowiedzieć na pytanie: „Co to są morskie ptaki?”. Tony mówił, a Rolf pokazywał świetne przeźrocza o Spicbergenie. Nie wiadomo dlaczego dziś nie można wchodzić na dziób (były już w przeszłości takie dni, kiedy po sztormie i prostowaniu burt było ich malowanie). Dziś wpisujemy się do pamiątkowej książki okrętowej i dodatkowo zostawiamy trwały ślad w postaci naszej okolicznościowej pieczątki ozdobnej. Wieczorem oglądamy po kolacji piękne przeźrocza z Grenlandii z wypraw arktycznych w latach 90-tych XX w. czyli ponad 60 lat później niż wczorajszy film. Cały dzień w rejsie towarzyszą nam oprócz ptaków wieloryby i przede wszystkim liczne delfiny i latające ryby. Następnego piątego ranka do Praii pozostało już tylko 190 mil, znacznie się oziębiło jest tylko +23˚ C i wietrznie, zaczyna nieźle bujać, czasami nawet jest 6˚ B. W pobliżu nas płyną 3 statki, ale ich nie widzimy, bo w odległości około 50 mil. Wśród towarzyszących nam ptaków jest coraz mniej ze stref zimnych, a przybywa przedstawicieli stref tropikalnych, za burtą zostały zaobserwowane jako nowość rekiny. Przed lunchem Rolf przedstawia nam program pobytu na Wyspach Zielonego Przylądka.

img"Maszynownia" naszego statku

Po lunchu idziemy obejrzeć „serce” naszego statku czyli maszynownię - silniki, gdzie jest jeszcze bardziej gorąco niż na pokładzie.

Wieczorem po kolacji oglądamy krótkie komiczne filmy Franco, wcześniej w barze „ptasznicy” mieli swoje tradycyjne spotkanie. Dziś w nocy cofamy zegarek o 1 godzinę. Rano o 6-tej rzucamy kotwicę na redzie Praii (14˚ 54’ N) stolicy (w przeszłości port wywozu niewolników do Ameryki Południowej) leżącej na wyspie São Tiago wchodzącej w skład Republiki Wysp Zielonego Przylądka.

imgKrótka pogawędka miejscowych piękności

Wyspy obejmują 10 dużych, w tym 1 niezamieszkałą na Oceanie Atlantyckim u zachodnich wybrzeży Afryki (w części północnej Wyspy Zawietrzne obejmuje 6 wysp – Santo Antão, São Vicente, Santa Luzia, São Nicolan, Sal i Boa Vista oraz w części południowej Wyspy Podwietrzne – Brava, Fogo, São Tiago i Maio) i 5 małych wysp o łącznej powierzchni 4030 km2 i 409 000 mieszkańców, stolicą jest miasto Praia (69000 mieszkańców). Językiem urzędowym jest portugalski i kreolski, około 70% ludności stanowią Kreole, a reszta to ludy Bantu. Wyspy są pochodzenia wulkanicznego (jedyny i aktywny wulkan to Cano – 2829 m n.p.m. leżący na wyspie Fago, jest to jednocześnie najwyższy punkt wysp), w większości górzyste.

imgWyspa São Tiago - dzieci w ogrodzie botanicznym

Panuje tu klimat podrównikowy z wysokimi temperaturami przez cały rok, niezmiernie suchy, czasami powodujący okresowe klęski głodu. Inną niezmienną cechą klimatu jest wiatr wiejący z niebywałą siłą zwłaszcza w styczniu. Jałowe gleby i niedostatek wody są hamulcem gospodarki, której głównymi dziedzinami są rolnictwo i rybołówstwo.

imgPraia - katedra

Wyspy od XV były kolonią portugalską, w 1975r. uzyskały niepodległość. Zaraz po śniadaniu i wizycie emigration już o 8.45 wyruszamy na całodzienną okrężną 9-godzinną wycieczkę busem (155 km) obejmującą prawie całą górzystą wyspę São Tiago.

imgPraia - pałac prezydencki

Grupa nasza liczy prawie 20 osób, reszta realizuje odrębny „ptasi” program z Tonym do Ptasiego Parku Narodowego. Zaczynamy od pobieżnego zwiedzania stolicy (pałac prezydencki, katedra, stare koszary i na zakończenie wizyta na mercado czyli targu kolorowym od ludzi (tutaj najwięcej jest Murzynów) i sprzedawanych towarów, potem jedziemy na północ w głąb górzystej wyspy po drodze zatrzymując się by zwiedzić Ogród Botaniczny niezbyt o tej porze atrakcyjny ze względu na suchą porę, a następnie więzienie (obecnie muzeum) z okresu dyktatury Antonio de Oliveria Salazara.

imgTarrafal

Na lunch zatrzymujemy się nad morzem w północnej części wyspy w miejscowości wypoczynkowej Tarrafal, gdzie korzystamy również z morskiej kąpieli. Wracamy wschodnim wybrzeżem morskim czasami zatrzymując się. Na statku jesteśmy zgodnie z planem po 6-tej.

Po kolacji idziemy do baru rozliczyć się z Danielą za wszelkie dobra z których korzystaliśmy podczas rejsu i wrzucić koperty z „datkami” dla obsługi ekspedycji i załogi.

Kotwica została podniesiona i płyniemy dalej na północ do naszego ostatniego portu na wyspie Sal.

imgBanany "idą" na targ

Po wyjściu na przesmyk między wyspami zaczęło dosyć mocno kołysać. Przed nami ostatnia (zielona) noc na statku. Rano tuż przed 5-tą stoimy u celu czyli na redzie portu Palmeira po zachodniej stronie wyspy Sal, wieje wiatr (5o B), jest ciepło (+21,9˚ C powietrza, woda +23,6˚ C).

Po śniadaniu jedziemy na ostatnią wycieczkę – my okrężną po wyspie busikiem (około 70 km, 18 osób, z nami jedzie Renso i Franco), a reszta płynie z powrotem statkiem do wyspy Boa Vista na ptaki. Zaczynamy od naturalnego kąpieliska Buracona w lawowisku 6 km na N od miasta, potem objeżdżamy od południa pobliski stożek wulkaniczny (263 m n.p.m.), by następnie dotrzeć do Espargos z zatrzymaniem się na kawę i krótki postój na pobliskim głównym lotnisku kraju.

W południe docieramy na samo południe wyspy do Santa Maria gdzie są najpiękniejsze piaszczyste plaże i kompleksy ośrodków wypoczynkowych.

imgWyspa Sal - wulkan

Potem jeszcze przed lunchem jedziemy do pobliskiej kaldery wulkanicznej w której znajdują się naturalne saliny czyli baseny do pozyskiwania soli przez odparowanie wody morskiej zlokalizowane w kraterze wulkanu w pobliżu osady Pedro da Lume.

Kiedyś Portugalczycy w sól zaopatrywali się z tych salin, sól na wybrzeże była wywożona wagonikami kolejki linowej, obecnie już zdemontowanej. Dziś już soli wydobywa się niewiele, ale turyści licznie tu przybywają i korzystają ze zdrowotnej kąpieli w solance.

img"Solniska" na wyspie Sal

Lunch jemy w pobliskiej restauracji nad morzem we wspomnianej osadzie, by powrócić do portu przez Espargos punktualnie o 4-tej. Po powrocie na statek kończymy pakowanie i wystawiamy bagaże przed kabiny. Wymieniamy adresy z niektórymi uczestnikami i osobami z załogi.

W zasadzie rozpoczynają się już pożegnania, o 17.30 w barze zjadamy lekką kolację, natomiast o 18.30 też w barze następuje krótkie oficjalne podsumowanie rejsu przez Rolfa czyli kierownika ekspedycji od którego otrzymujemy obszerny bo 64-stronicowy diariusz wyprawy. Potem są podziękowania w imieniu uczestników.

imgLawowisko w pobliżu kąpieliska Buracona

O 18.45 pierwsi uczestnicy schodzą po raz ostatni do zodiaków (jest to dla nas 24 zejście) i płyniemy do portu, gdzie czekają na nas już busiki, które wraz z bagażami zawiozą uczestników (z wyjątkiem nas) na lotnisko, skąd odlecą do domów. Atlantycka Odyseja zakończyła się 37 dnia w sobotni wieczór 16 kwietnia 2005 roku, zapewne na zawsze pozostanie w sercach uczestników jako spełnione marzenie, które każdego z nas wzbogaciło nie tylko poznawczo, ale przede wszystkim duchowo, nie wykluczone że refleksja z tej podróży nie raz w naszym życiu będzie nie tylko wspomnieniem, ale i wsparciem w trudnych, bo zapewne i takie będą, pozostałych dniach naszego życia.

imgNightingale - młode albatrosy
imgNightingale - przestraszona młoda foka

Dla nas to był 40 dzień wyprawy od chwili wyjazdu z domu z Gdańska.

img

Na statku pozostało 4 osoby, które płyną do Holandii. My w trójkę z kolegą zostajemy jeszcze na 6 dni na wyspach podczas których dotrzemy jeszcze na 2 wyspy São Viecente i Santo Antão wchodzące w skład grupy Wysp Zawietrznych.

Wracamy do domu po 47 dniach przez Lizbonę – Monachium (samolotem), a następnie busem w sobotę 23 kwietnia 2005 roku. W sumie pokonaliśmy prawie 36 000 km czyli podróż pozwoliłaby nam okrążyć świat, ale to nie ma znaczenia. Mamy nadzieję, że podróż pozostawi w nas nie tylko trwały ślad w postaci wspomnień, ale przede wszystkim tęsknotę powrotu do nieskazitelnej antarktycznej natury i pingwinów.

img